Różyczka, Jestem twoim ojcem, Decker to Nexus 6 -

Data:

Żaden z tych spoilerów nie jest tak niewybaczalny jak ten, że T-800 w Judgement Day jest obrońcą, a zafundowało nam go samo studio w oficjalnej zajawce. Reset opowieści o Dniu Sądu i Ostatniej Armii Ludzi, w mojej nieskromnej opinii najlepszej franchise w historii kina (obok może Back To The Future), nie wystarczył sam w sobie by ściągnąć mnie ze wyżyn Tybetu, gdzie w odosobnionym klasztorze ćwiczyłem zaginioną sztukę recenzowania filmów pod okiem ostatnich znających ją mnichów. Bynajmniej nie z filozoficznego przekonania, iż świętości nie powinno się szargać, a do rzeczy doskonałych nie należy nic dodawać, lecz z chłodnej pewności, iż nie ma siły, by tego nie spierdolili - sorry, taki mamy klimat. Ponieważ jako widzowie wiecie już, że narrator film jednak zobaczył i domyślacie się, że zgodnie z prawem narracji film musiał być albo totalnym gniotem, albo zaskakująco dobry, strzelę kolejnym spoilerem - to drugie. Zważywszy.

Wracając do głównej linii czasowej narracji (jeśli zaczynacie się gubić, to wiedzcie, że robię to celowo, by was przygotować do seansu Genisys) - zdecydowałem się obejrzeć trailer, gdyż potrzebowałem przyjrzeć się mundurom Ostatniej Armii Ludzkości by móc je odwzorować w grze wojennej na licencji. Zaowocowało to flashbackiem traumy z dzieciństwa, gdyż - zgodnie z prawem narracji - historia się powtórzyła. Nie oglądajcie zajawki. Nie patrzcie nawet na plakat, bo jest wielkim spoilerem. Najlepiej odłączcie się od internetu i ludzi dopóki filmu nie zobaczycie, jeśli macie zamiar go oglądać. Nie wiem jak to zrobicie, ale przyszłość (wasza) zależy od tego, czy wam się uda. Rozsierdzony głupotą producenta oraz jego bezduszną okrutnością wobec widzów, najgorszą, gdyż połączoną z jawnym zobojętnieniem, postanowiłem sprzeciwić się i zrobić to, co słuszne, mimo iż minęły lata, odkąd się ostatni raz do tego uciekłem. Film natychmiast spiraciłem.

Jest dla mnie niepojęte jak w dzisiejszych czasach to możliwe, ale nie jest on głupi. Nie tylko fabuła nie ma wcale większych dziur niż wpisane są w nią od 1984 roku (a jest wyraźnie bardziej skomplikowana), ale nie jest całkiem przewidywalna, oraz - o zgrozo - widz wychowany na dzisiejszych filmach akcji może się wręcz zgubić. Ponieważ zaraz wrócę do rantu na wszystko, co w Genisys jest złe, powiem od razu: amerykanie z gordyjskiego problemu 'jak nakręcić sequel do jednego z najlepszych filmów w historii, który sam jest sequelem' wybrnęli najlepszą możliwą drogą, zupełnie jakby wcześniej wyczerpali wszystkie pozostałe. Na pewno w jakiejś innej linii czasowej powstał sequel, w którym producenci uciekli się do sprawdzonego rozwiązania i opowiedzenia jeszcze raz tej samej historii, lecz z elementami komediowymi, mając nadzieję, że widzowie ewidentny brak polotu wezmą choć raz za autoironię i dobry, postmodernistyczny pomysł. Może nawet w innej linii czasowej jakiś exec w studiu stwierdził: po co się starać, ludzie i tak pójdą na sequel takiego filmu, wystarczy by plakat był jako taki.

Na szczęście zostało nam to oszczędzone i film ewidentnie miał anioła stróża - kogoś inteligentnego, kogoś nieprzekupnego i nieprzejednanego, kogo jedynym celem było dobro historii, kogoś, kto być może nawet kochał ten bezduszny twór jakim jest terminator. Ten ktoś wiedział, że nie zrobi filmu lepszego niż T2, wiedział, że będzie miał przeciw sobie cały fandom, ale się nie poddał i postanowił zrobić coś, co fani będą mogli więcej niż zaakceptować: zamiast opowiadać drugi raz to samo, tylko bardziej, wcześniej lub później, umieścił nowy wątek wokół oryginalnej opowieści, oferując wrażenia podobne co cykl Groszka po trylogii Endera, czy trzecia część Back to the Future. Lubimy je nie dlatego, że są równie dobre jak oryginały, ale dlatego, że są niezłe i pozwalają nam przeżyć ukochaną historię jeszcze raz, z innego punktu widzenia, zmieniającego częściowo sens całości, niczym pełnometrażowe sceny usunięte. Nawet to, co prawdopodobnie dla wielu stanowiło powód głównej obawy, czyli powrót podtatusiałego (delikatnie mówiąc) Arnolda, zostało bardzo wdzięcznie wplecone w fabułę i wykorzystane na plus.

Jest więc Genisys hołdem serii, lecz nie w duchu taniego pastiszu, lecz szacunku objawiającego się dążeniem do tak ścisłego splecenia z oryginalną opowieścią jak to możliwe bez straty dla własnej, oraz, przede wszystkim, bez jej przekreślania lub odsuwania. Ostatni raz miałem takie wrażenie oglądając 'A Study in Pink' Sherlocka od BBC: część scen żywcem jest wzięta z oryginału, część wydaje się taka, lecz skręca w inną stronę, część cytatów pada z innych ust. Jako widz czułem się uspokajany ciągłym przesłaniem: tak, wiemy, że wiesz, że nie powtórzymy sukcesu poprzedników, wiemy, jaką cześcią je otaczasz i zrobimy co możemy, by na nie nie nasrać.

Niestety, jak to w życiu i Hollywood, na każdego jednego sprawiedliwego chcącego zrobić to, co słuszne, przypada tuzin idiotów bez skrupułów i nasz anioł stróż toczy z nimi nierówną walkę, której rezultatu cały czas nie jesteśmy pewni. I jak we wszystkich filmach, nad taśmami których się ona toczy, jego zwycięstwo - jeśli uznać je jako zwycięstwo - jest pyrrusowe. Niby osiągnął cel główny: opowiedział kolejny epizod uznanej historii bez narażenia na groźby śmierci i poboczny: ma wszelkie szanse wejść do powszechnie przez fandom uznawanego kanonu. Niestety zgubił się cel trzeciorzędny - nie udało się zrobić filmu po prostu dobrego, bez żadnego 'ale'.

Pierwszym druzgocącym ciosem: 'where's female interest?'. Tak więc mamy więcej niż byśmy chcieli emocjonalnej strony Sarah, jej dylematów związanych z tym, co wiemy z poprzednich części - kochać ją to podpisać na siebie wyrok śmierci. To świetnie, że w filmie jest coś poza akcją, ale akurat poprzednie części robiły to lepiej, nie burząc jednocześnie całkowicie wiarygodności jednej z najtwardszych postaci w historii kina. Również Kyle, który wysłany w pierwszej linii czasu był czułym twardzielem, oddanym kobiecie i dziecku mężczyzną idealnym, na widok którego w dodatku męska część widowni nie przewracała oczami, tutaj zdecydowanie nie wygląda na kogoś, kto od małego zabijał maszyny, i wyszedł co tu ukrywać, nieco fajtłapowato.

Drugim: 'where's teenage interest? Today's viewers won't stand that long without erection'. Nie to, żebym nie lubił seksownych aktorek na ekranie, ale są role, do których nie powinno się obsadzać uroczych panienek z komedii romantycznych i seriali. Już Scarlet Johansson była dla mnie zła jako Black Widow - nie kwestia urody i wizerunku czy złej gry - po prostu niektórzy ludzie nie wzbudzają posłuchu, nawet jeśli mają czym go wyegzekwować. Gdyby Linda Hamilton warknęła 'spieprzaj z mojego trawnika!' natychmiast przeskoczyłbym przez płot do dziadka Clinta. Emilii Clark, celującej do mnie z pistoletu, którym przed chwilą powstrzymała t-1000, miałbym ochotę wyjąć go z rąk, pogłaskać po głowie i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Nie mam jej tego za złe (czy można jej coś mieć za złe?), jako Daenerys mi się podobała, właśnie dlatego, że jej postać osadzała się na determinacji młodej dziewczyny, wychowanej do dzielenia łoża, do bycia skuteczną i przekonywującą władczynią. Niestety, wyszło tak, jakby Scarlett Johansson zagrała Ellen Ripley. Sarah 'Matka Johna' Connor była niepanującą nad swoim życiem, przeciętną kelnerką pewnego letniego dnia 1984, histerycznym obiektem ratowania przez dwa kolejne, ale już parę dni później stawiała czoło śmierci spersonifikowanej. Przeskoczyć lat 10 i mamy kobietę bardziej 'męską' niż 99% mężczyzn, jednocześnie nie spłyconą ze swej kobiecej, jedynie przytłumionej natury. Emilla zachowuje się jak wygląda, a wygląda jak maturzyska pozująca z bronią do fejsa, a nie jakby miała tyle czasu ile miała, by opanować swoje demony, co już doskonale wiemy, że jej postać potrafi!.

Zgiętego w pół i łapiącego oddech naszego stróża scenariusza dosięga wtedy cios trzeci: 'jeez, it's going too fast, nobody will understand it. People want entertainment, not thinking'. Są bardziej i mniej oczywiste sposoby przekazywania widzowi informacji znanym bohaterom (ukłony dla Hermiony). Sposoby, które nie obejmują mówienia drugiej osobie tego, co od dawna wie. Nie powinienem się czepiać, bo to bolączka praktycznie wszystkich filmów głównego nurtu, ale było dla mnie niepojęte, jak ktoś, kto sklecił działający scenariusz o podróżach w czasie mógł wypluć tak drętwe i kliszowate dialogi. Do tego, po odejściu sir Terrego, nikt nie ma już prawa używać słowa 'kwantowy' jako wytrycha, pod groźbą obrzucenia pomidorami. Znów, drobiazg, ale w filmie, który tak wiele drobiazgów oddaje dobrze (a przynajmniej całkowicie zgodnie ze znaną nam wiedzą o maszynach), stanowi zgrzyt, zwłaszcza, że jest tylko zwieńczeniem prób wytłumaczenia zrozumiałych dziur w scenariuszu, które lepiej było pominąć milczeniem. Poprzednie filmy miały dziury jak Hunters Killers, ale udało się je zamieść pod dywan suspension of disbelief, czemu odchodzić od sprawdzonej formuły?

Nie mógłbym z czystym sumieniem i zachowaniem konsekwencji ocenić filmu jako dobrego (7/10), gdyż zgrzytów, denerwujących kinomaniaka, jest w nim zbyt wiele, ale jednak to zrobię. Choćby dlatego, że film, którego remake mam ochotę zobaczyć nie może być zły, a tu zadowoliłbym się wstawieniem cyfrowej aktorki w miejsce Emilii. Może to pozytywne zaskoczenie w stosunku do (bardzo) niskich oczekiwań, może to starość pozwala mi przymknąć na nie oczy i cieszyć się dobrymi stronami ignorując złe. Jeśli tak, to mam nadzieję, że jest ze mną jak z Arnim - wiek nie przytępił mi umiejętności, lecz je spotęgował, i to ja dostrzegam w filmie zalety umykające większości recenzentów, a nie jestem zbyt pobłażliwy dla piorunowanych przez nich wad. Oczywiście dla waszego dobra.

@Esme ma rację. Bardzo ładny tekst, widać zajawkę na "Terminatora". Nie wiem na ile to te nauki u mistrzów (bardzo ładne zdanie) a na ile własne recenzenckie kung fu (parafraza Śledzia chyba?) ale jest dobrze.

I przypomniałeś mi o "Powrocie do Przyszłości" i o "Sherlocku". Z franczyz tych filmowych nadrabianych, póki co "Alieny" mi najbardziej pasują i najrówniejsze się wydają, ale "Powroty" i "Terminatory" do dooglądania...

Dziękuję, bo bałem się, że liczne osobiste wstawki przemienią tekst w narcystyczny, pseudo-intelektualny bełkot. Jednak bycie dużym fanem T i T2 oraz niechęć do robienia jakichkolwiek spoilerów narzuciła mi mocno subiektywny ton - nie potrafiłbym ocenić go 1-10 na chłodno i przez kilka lat pewnie jeszcze nie będę potrafił.

Nie wiem jak według innych, ale myślę, że udało Ci się zachować balans między "osobistością" (tym że lubisz Terminatora), a pozostałymi rzeczami.

Bardzo cenię sobie osobiste wstawki i dygresje, i porównania, ale ja też mam skłonność do nadużywania ich. O takich "bliskich" filmach teksty też bardzo lubię.

A, skoro ktoś podpiął pod wyróżnione, to jak dokleić plakat? Dodałem obrazek już po dodaniu tekstu i się nie pokazuje. W ogóle do dupy jakiś ten filmaster, 5 minut szukałem jak napisać recenzję i prawie się poddałem ;)

Musisz wyczyścić powiązane filmy i zostawić tylko Terminator Genisys, wtedy pokaże się plakat a tekst zostanie oznaczony jako recenzja filmu.

Nie rozumiem, czemu Ci tak zależy na tym plakacie, skoro na wstępie piszesz, żeby na niego nie patrzeć ;)

jak ja tu trafilem? to jest recenzja Genesis? filmu ktory byl w kinach kilka miesiecy temu ?
nie ma daty wpisu, wiec nie wiem czy to aktualne czy stare.
anyway, film slaby, szkoda pieniedzy i czasu...

Dodaj komentarz